Rolnicy to nie frajerzy
Gość Niedzielny 2014-10-31
Sadownicy wolą sprzedawać jabłka na rynku, niż czekać na rekompensaty nie dlatego, że są głupi, ale dlatego, że uważają, iż mniej na tym stracą. Zamiast ich obrażać, minister Sawicki powinien ogarnąć bałagan w rozpatrywaniu wniosków i zabrać się za reformy, a nie tylko o nich mówić.
Jabłka gnijące pod drzewami lub przepełnione chłodnie, ciężarówki z towarem zawracane z granicy – tak wygląda dla polskich rolników i eksporterów rosyjskie embargo na warzywa i owoce. Szczególnie odczuwają je producenci z tych branż, które były najmocniej uzależnione od rynku rosyjskiego. Eksportujący na przykład jabłka do Rosji tracą rynki zbytu i próbują sprzedać je Polakom – wchodząc w paradę tym, którzy już wcześniej byli obecni na rynku wewnętrznym. Efektem jest szybki spadek cen i świadomość, że nie ma co liczyć na zysk. Na współczucie ministra Sawickiego także, zwłaszcza gdy nie czeka się na unijne rekompensaty. – Jeśli zaproponowaliśmy już w połowie sierpnia instrument wycofania z rynku, w którym za jabłka proponujemy 27 groszy, a frajerzy wiozą jabłka na przetwórstwo po 12–14 groszy, ich wybór – powiedział w wywiadzie udzielonym portalowi mPolska24. pl. Ale nie tylko oni mają być zdaniem ministra frajerami, bo również ci, którzy nie zrzeszają się w grupy producenckie.
ZŁA UNIA?
Minister Sawicki nie ma jednak racji. Instrumenty, którymi tak się chwali, nie zaradzają problemowi – a rolnicy, do których są one skierowane, nie korzystają z nich dlatego, że tak podpowiada im zdrowy rozsądek.
Już w swoim wywiadzie minister Sawicki przyznał, że proces przyznawania rekompensat za wycofanie owoców i warzyw z rynku (czyli, mówiąc dosłownie: głównie za ich zniszczenie) nie został przygotowany prawidłowo. Jego zdaniem w pierwszej kolejności zawinili urzędnicy z Brukseli. Unijne rozporządzenie w sprawie rekompensat ogłoszono pod koniec sierpnia, podając stawki z zastrzeżeniem, że nie są ostateczne. W efekcie rolnicy nie mieli pewności, ile tak naprawdę mogą dostać. – Embargo mamy od 1 sierpnia, a na finanse możemy czekać do połowy listopada, być może do początku grudnia. To jest urzędnicza indolencja, jaką wykazali się urzędnicy w Brukseli – tłumaczy Sawicki. Czyli rolnicy to jednak nie tyle frajerzy, ile ludzie, którzy nie mogli być pewni otrzymania rekompensat.
BAŁAGAN W AGENCJI
Zrzucenie winy na „złą Brukselę” jest wygodne – jednak sprawę pokpili nie tylko „eurokraci”, ale także urzędnicy w Polsce. Politycy Polskiego Stronnictwa Ludowego chwalą Agencję Rynku Rolnego, że zachęcała do składania wniosków, jeszcze zanim wiadomo było, jakie będą szczegóły przyznawania rekompensat. W efekcie powstał niesamowity bałagan: ARR zbierała najpierw powiadomienia, które miały wyrażać „intencję wycofania” plonów z rynku, by po pewnym czasie zwracać się do skołowanych rolników, którzy myśleli, że proces wnioskodawczy mają już za sobą, z prośbą o… złożenie wniosku. A potem, jeśli zaszła potrzeba, kilkakrotnie o ich poprawienie. W dodatku ARR jakby nie zauważyła rewolucji, jaka zaszła w wyniku wynalezienia internetu, i kazała rolnikom dokumenty składać osobiście.
– Aby móc ubiegać się o rekompensaty, musiałbym jechać kilkadziesiąt kilometrów do Lublina, odstać swoje w kolejce i to prawdopodobnie kilka razy – mówi „Gościowi Niedzielnemu” Tomasz Solis, właściciel sadu w Mikołajówce pod Kraśnikiem. Sadowników odstraszyło i to, że komisje weryfikujące wnioski przyjeżdżały do gospodarstw nawet ponad miesiąc po złożeniu wniosku i kwestionowały zasadność skupywania zepsutych owoców i warzyw. Poza tym owe 27 groszy za kilogram, o których mówi min. Sawicki, robią się mniejsze, gdy weźmiemy pod uwagę, że zwrot ma dotyczyć jedynie 30 ton jabłek z hektara. Ten rok był urodzajny – więc, w zależności od sadu, z 27 gr za kg może zrobić się 14 albo 9. A to sumy możliwe do uzyskania od przetwórców. I to od ręki, a nie po kilku miesiącach. Zdaniem przewodniczącego NSZZ „Solidarność” RI Jerzego Chróścikowskiego, to, że tak mało rolników skorzysta z rekompensat, wynika z przekazania im niepełnej informacji na temat zawiłych zasad przyznawania pieniędzy i krótkich terminów realizacji programu. Z kolei poseł PSL Henryk Smolarz mówi o zupełnie innym powodzie. – Rolnicy z szacunku dla pracy nie chcą niszczyć swoich zbiorów. Najlepiej jest przekazać owoce i warzywa do banków żywności, otrzymując wyższe odszkodowanie. Niestety, o ile jest to łatwe w przypadku jabłek, które można długo przechowywać, o tyle w przypadku szybko psujących się warzyw, np. kalafiora czy brokułów, prawie niemożliwe – mówi GN. Niestety, wiele banków nie jest przygotowanych na przyjęcie dużych ilości żywności.
ROLNICY NIE PRÓŻNUJĄ
Minister zarzuca rolnikom również, że nie tworzą grup producenckich. Gdyby wspólnie oferowali swoje zbiory, przetwórcy nie mogliby ich rozgrywać i ceny by tak mocno nie spadły. Nie jest to do końca prawda. Liczba grup producenckich w Polsce od kilkunastu lat rośnie, choć dynamika mogłaby być większa. Z drugiej strony trzeba zdać sobie sprawę z niechęci, jaką wobec różnych form zrzeszania się rolnicy odziedziczyli po poprzednim systemie.
Z drugiej strony rosyjskie embargo nie załamało producentów. Szukają nowych klientów, choćby na ogromnym, a dziewiczym, jeśli chodzi o sprzedaż jabłek, rynku indyjskim. Ponadto organizacje producenckie starają się też wejść na rynek chiński, interesuje je także Bliski Wschód – przykładowo w listopadzie przedstawiciele Związku Sadowników RP wybierają się na wielkie targi rolne w Dubaju. – Hindusi czy Arabowie wolą jabłka jednokolorowe: albo czerwone, albo zielone. Te rynki są bardzo perspektywiczne, ale nasi producenci będą musieli przestawić swoją produkcję z myślą o nich – mówi GN Agnieszka Dywan z ZSRP.
BŁĘDY MINISTRA
Z drugiej strony trzeba zauważyć zaniedbania, które powodują, że rolnikom o wiele trudniej jest poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Minister Sawicki w wywiadzie zapowiada wprowadzenie od przyszłego roku ułatwień dla rolników chcących bezpośrednio sprzedawać swoje przetwory. To wspaniale – tylko dlaczego tak późno? Przecież problemy rolników chcących handlować swoimi przetworami, co większości z nich uniemożliwiają wymogi prawne, znane są nie od dziś. Co więcej, od ponad roku Sejm zajmuje się senackim projektem ustawy mającej zmienić ten stan rzeczy, delikatnie otwierającej furtkę dla handlu bezpośredniego. Posłowie nie potrafią wyjść poza etap komisji sejmowej, posłowie zaś PSL, do którego należy minister Sawicki, nie należą w praktyce do zwolenników deregulacji tego typu działalności. Zwłaszcza z tego powodu do obietnic ministra warto podejść z rezerwą i czekać, aż staną się ciałem.
To prawda, że i po stronie rolników miały miejsca zaniedbania. Zwłaszcza uzależnienie produkcji od eksportu do Rosji w sytuacji, w której od lat wiadomo, że jest to rynek uzależniony od polityki Kremla, nie było rozsądne. Mimo to warto docenić próby wyjścia z kryzysu. A minister Sawicki, zamiast nazywać kalkulujących rolników „frajerami”, najpierw powinien naprawić własne błędy.
Autor: Stefan Sękowski